Nowe forum zespołu Skaldowie
Wydarzenia, koncerty, płyty, fani i inne

Nie jesteś zalogowany na forum.

#1 2019-03-25 18:19:13

Jacek Andrzej z Krakowa
Użytkownik
Dołączył: 2019-02-20
Liczba postów: 22
WindowsFirefox 66.0

Płyty zapomniane...

Są w historii muzyki dzieła, które przeszły bez echa. W czasach sobie współczesnych nie zdobyły popularności, ani uznania wśród muzycznej publiczności. Na przełomie lat 60. i 70. XX wieku nie było o to trudno. Powstawało wtedy wiele grup muzycznych, które po nagraniu tylko jednej (czasami dwóch) płyty znikały ze sceny. Reedycje epoki CD pozwoliły je wydobyć z mroku dziejów i przypomnieć historie dawno minione.
Latem 1969 roku w angielskim mieście Coventry, czterej studenci miejscowej uczelni zakładają zespół muzyczny. Nazwali go INDIAN SUMMER, co po polsku znaczy "babie lato". Z perspektywy czasu widać, iż rok ów był przełomowym w historii rocka. Rozpoczynał się okres wielkich eksperymentów i poszukiwań w muzyce. Parę miesięcy wcześniej swoje debiutanckie płyty wydali, m.in. - Led Zeppelin (bez nazwy) i King Crimson - In the Court of the Crimson King.
Nowo powstałą grupę tworzą: Bob Jackson - instrumenty klawiszowe (fantastyczny Hammond), Colin Williams - gitara, Malcolm Haker - bas i Paul Hooper - perkusja. Obowiązki wokalisty pełni Jackson, wspomagany czasem przez pozostałych członków kwartetu. Podczas jednego z koncertów na których zespół "ogrywał" materiał zainteresował się nimi Jim Simpson, menadżer znakomitej blues rockowej grupy Bakerloo i słynnego wkrótce Black Sabbath. Dla klepiących biedę młodych ludzi było to zrządzenie losu. Niestety, choć był zafascynowany ich możliwościami muzycznymi, mógł im zaproponować kontrakt tylko z niewielką wytwórnią płytową Neon. Grupa w tym czasie udatnie podążała w kierunku rocka progresywnego, łącząc różne gatunki muzyki: bluesa, hard rocka, psychodelii wzbogacając je elementami folku, jazzu, a także muzyki klasycznej dawnej i współczesnej. W wyniku kontraktu zespół wkrótce znalazł się wraz z producentem Rodgerem Bainem w legendarnym londyńskim Trident Studios. Na wstępie przygotowali promujący longplay singiel Walking on Water, który z niewiadomych powodów do dzisiaj nie znalazł się na żadnym wznowieniu. W styczniu 1971 roku dzieło jest zakończone i odbywa się premiera - zdaniem wielu obecnych koneserów i kolekcjonerów płyt, jednego z najwspanialszych albumów w historii rocka. To autentyczny majstersztyk w tym gatunku muzyki, zaopatrzony w okładkę, która kojarzy się bardziej z amerykańskimi kapelami z Południa, niż w brytyjskim progrockiem. Zdobi je nocne zdjęcie pustyni z gigantycznym kaktusem na pierwszym planie i maleńkim pieskiem preriowym pod nim. Zdumiewająca koncepcja, mogąca całkowicie zmylić potencjalnego nabywcę.
Album trwa około 50 minut z 8 utworami, od powyżej 5 do poniżej 7 minut każdy. Kompozycje, urozmaicone formalnie o zmiennej wariacyjnej budowie, posiadają mnóstwo rozimprowizowanych gitarowych wątków, patetycznych fragmentów pieśni z nawiązaniami do muzyki dawnej, wszystko wszakże o wybitnie riffowym charakterze i balladowej strukturze: canto - refren i niespodziewanymi zakończeniami w innym metrum z codą.  Brzmienie muzyki jest potężne, co osiągnięto za pomocą dość skromnych środków. Podstawowe instrumentarium wspomagane jest często gitarą akustyczną, orkiestrowymi brzmieniami melotronu i dodanym wibrafonem, który dopełnia koloryt i tworzy migotliwe, bajkowe tło. Osobna historia to niezwykle biegła gra na organach Hammonda i przebijające się czasem hinduskie tabla. Efekty orkiestrowe (melotron) i chóralne sprawiają, że brzmienie grupy jest potężne i monumentalne. Przy tym brak tutaj, właściwie nieodzownych do osiągnięcia takiego efektu, studyjnych nakładek i "zagrywania"  wszystkiego ścieżka po ścieżce (jak robił to choćby Queen). Doskonała produkcja tego materiału, dopełnia całość. Osobnym atutem płyty jest absolutna precyzja i dojrzałość gry oraz porywające wykonanie muzyków. I choć bez trudu można by wymienić znakomitszych technicznie wykonawców ówczesnej sceny rockowej, to zgranie kwartetu jest tak imponujące, że nie pozostawia żadnych uwag w tym względzie. Zespół nie eksperymentuje ze skalami (jak atonalne improwizacje King Crimson), nie gra karkołomnych rodzajów metrum (zespół Egg, np. na 13/8 czy 9/4),  a dopracowane improwizacje gitary - znakomite jazzujące arabeskowe solówki - są całkowicie zniewalające. I czy są to quasirenesansowe introdukcje ozdobione flażoletami, czy delikatne arpeggia w akompaniamencie, czy masywne, przesterowane hardrockowe akordy, czy zawrotnie szybkie szesnastkowe i trzydziestodwójkowe progresje - wszystko brzmi perfekcyjnie. I nie jest to pusta wirtuozeria, wszystko podporządkowane jest melodyce i efektom wyrazowym.  Kolejnym asem jest tutaj klawiszowiec. Jego instrument nie brzmi może tak efektownie jak u ELP czy Deep Purple, ale wystarczy posłuchać jego silnie chromatyzowanych i modułowanych partii solowych, aby przekonać się z kim mamy do czynienia. A sekcja rytmiczna może śmiało uchodzić za jeden z najlepszych duetów tamtych lat (kilkukrotne zmiany metrum o obrębie paru taktów). Na koniec wokal - charakterystyczny, mocny głos o nieco nosowej barwie składa się na pełny obraz brzmienia grupy. 
Dodatkowym atutem jest tutaj także wyborna konstrukcja formalna poszczególnych utworów. Czego tam nie ma! Wariacyjne kompozycje, urozmaicone formalnie opierają się na kapitalnych, pompatycznych (można by rzec Beethovenowskich) motywach złożonych z 3 lub 4 dźwięków, pełniąc funkcję nieco podobną do riffów w muzyce hardrockowej (Led Zeppelin czy Black Sabbath), ale podlegają stałym przekształceniom w kolejnych interwałach. Tworzy to unikalną i niezwykłą spoistość materii muzycznej opartej na niebanalnych pomysłach melodycznych. Ten album nie ma słabych punktów. No może teksty. Ale nie są one tutaj tak ważne, jak choćby w zespołach typu Genesis czy Van Der Graaf Generator. Pełnią wyraźnie rolę służebną, są dość lapidarne choć z pewnością, nie można ich nazwać banalnymi. I to już właściwie koniec tej opowieści.
Dalsze losy zespołu nie były imponujące. Ciągła bieda. Z niezrozumiałych względów (pewnie słaba reklama, bo wydawnictwo maleńkie), album nie sprzedał się w wystarczającym nakładzie. Pierwszy z grupy odpadł basista Harker, przejmując po ojcu prowadzenie firmy inżynieryjnej, mógł zarobić na życie. Zastąpił go Wez Price (ex-The Sorrows). Po promującej album trasie koncertowej, która zahaczyła również o Szwajcarię,  obarczeni długami i biedni niczym kościelne myszy, skłóceni ze sobą muzycy rozwiązali zespół. Gitarzysta Williams znalazł zatrudnienie w fabryce samochodów, perkusista Hopper grał jeszcze jakiś czas w amatorskich grupach środkowej Anglii, a klawiszowiec Jackson podjął współpracę z Davidem Byronem, który właśnie odszedł z Uriah Heep. Potem grywał jeszcze z Jeffem Beckiem i Jackiem Brucem, ale nie stworzył już niczego na miarę opisywanego dzieła.
A ja gdy kiedykolwiek myślę o archetypie takiej muzyki i tamtych czasach, mam przed oczami niepozorną płytę z muzyką która przebrzmiała, a była (i jest) wspaniała.

Offline

#2 2019-03-31 20:20:01

rms24
Użytkownik
Dołączył: 2019-03-11
Liczba postów: 143
Windows XPChrome 49.0.2623.112

Odp: Płyty zapomniane...

Skora nadchodzi wiosna należy poczynić porządki, rzecz jasna wiosenne. Zacząłem od płyt,,,bo nie wiem jak to się dzieje.... Układam, dzielę wedle różnych kategorii, a po pewnym czasie powraca ten sam rozgardiasz. Jak to wytłumaczyć, sam nie wiem. Może zagnieździł się jakiś chochlik i bałagani. Ale nie ma tego złego...A to odnajdzie się jakaś zapomniana płyta lub karta...
Znalazłem kartę sporządzoną moim pismem. Niebywałe! A zawierała tekst przepisany z miesięcznika Audio 12/2008 o niże zamieszczonej treści:

"Utrwalono akustyczny występ duetu fortepianowego w Krakowie (2007 r.), wspomagali go Jacek Zieliński(skrzypce i śpiew) oraz Katarzyna Głoszkowska (wiolonczela). W programie znalazły się świetnie znane przeboje grupy Skaldowie sprzed kilku dekad. Choć może nie najtrafniej uchwycono brzmienie głosów i instrumentów i zdarzały się momenty, kiedy można było wyrazić coś lepiej, czy bardziej frapująco, to nieprzemijający okazał się urok samych piosenek, które mimo upływu czasu zachowały swój rozbrajający wdzięk."

Właśnie w tej chwili płynie z tej płyty, mim zdaniem, jedna najpiękniejszy pastorałek jaka została napisana w ubiegłym wieku, a mianowicie "Ciemno tej nocy betlejemskiej było".

Offline

#3 2019-04-13 10:52:55

Jacek Andrzej z Krakowa
Użytkownik
Dołączył: 2019-02-20
Liczba postów: 22
WindowsFirefox 66.0

Odp: Płyty zapomniane...

T2 – It’ll All Work Out In Boomland (1970)

Na przełomie lat 60. i 70. XX wieku powstawało mnóstwo grup rockowy, a każda o ambicjach tworzenia muzyki oryginalnej i niepowtarzalnej, która wywróci do góry nogami dotychczasowy porządek rzeczy. Pchało to muzyków często do eklektycznych prób tworzenia melanżu rocka z jazzem i muzyką klasyczną. Czasami przynosiło to zdumiewające efekty.
I tak właśnie zdeterminowane, powstało trio Morning. Jego inicjatorem był młody perkusista i wokalista Peter Dunton, który już od 1967 roku próbował zaistnieć w różnych formacjach muzycznych (Neon Pearl, Please, a także The Gun i Buldog Breed), bez jakichś znaczących sukcesów. Zaprosił więc do współpracy znanych sobie wcześniej – basistę Bernarda Jinksa oraz gitarzystę grającego również na instrumentach klawiszowych Keitha Crossa. I choć to inicjator odpowiadał za repertuar grupy, to jednak ten ostatni wywarł ogromny i decydujący wpływ na brzmienie zespołu. A warto dodać, że gitarzysta był najmłodszy z całej trójki i miał wtedy zaledwie 17 lat! Tak powstały zespół muzyków, po krótkim czasie występów w londyńskich klubach zyskał lokalną sławę i… zmienił nazwę, na bardziej tajemniczą i enigmatyczną – T2. W tym czasie kilka wytwórni płytowych zaczęło zabiegać o podpisanie z nimi kontraktu na nagranie debiutanckiej płyty. Udał się to firmie Decca i po krótkim czasie muzycy byli już w studio. Nagrali materiał, który do dzisiaj wydaje się wręcz nieprawdopodobny. Album „It’ll All Work Out In Boobland” wydany został w 1970 roku i na pierwszej stronie analoga zawiera trzy utwory – In Circles (8:34), J.L.T. (5:44), No More White Horses (8:35), na drugiej zaś psychodeliczną suitę Morning (tytuł pozostał po pierwotnej nazwie zespołu) trwającą 21:14. Trio bardzo młodych muzyków jawi się tutaj jako w pełni ukształtowane muzycznie i posiadające wszystkie atrybuty predysponujące ich do panteonu ówczesnych twórców tego gatunku. Jest to dla mnie ewidentnie jedna z najlepszych płyt w historii muzyki rockowej. Genialnie nagrana i doskonale wyprodukowana, brzmi po latach, jakby co dopiero wyszła ze studia nagrań. Nic się nie zestarzała!
Doskonali muzycy – Cross na swoim Gibsonie Les Paulu prezentuje wszystko o czym moglibyśmy zamarzyć. Gra z nieprawdopodobnym feelingiem i lekkością najbardziej karkołomne nuty, raz delikatnie, innym razem łojąc po swojemu – wirtuoz! Podobnie Dunton na perkusji, z łatwością pokonując karkołomne łamańce rytmu 7/4, 7/8 i 11/8, jakby to było najprostsze metrum 4/4. Do tego znakomicie śpiewa. Basista Jinks z powodzeniem dopełnia ten obraz, grając na swoim instrumencie także, gdy jest po temu miejsce, melodycznie.
Płytę ozdobiła dość bajkowa i barwna okładka, w klimacie zbieżna z muzyką zespołu. Po latach do jej reedycji na CD dodano trzy utwory – dwa studyjne i powtórzony koncertowy: In Circles (dłuższy o pół minuty od wersji studyjnej). Ale, gdy zwykle utwory dodane na CD to jakiś słabsze tematy, które nie weszły wcześniej na analoga, tutaj mamy do czynienia z pełnowartościowym materiałem, wartym odsłuchania i na tym samym poziomie, co materiał podstawowy. To: Questions and Answers (5:17) i CD (7:01).
Po udanym debiucie zespół jeszcze tego samego roku wszedł do studia, aby nagrać materiał na drugą płytę. Niestety koncertowe przemęczenie i konflikt Duntona z Crossem spowodował rozpad zespołu. Pozostał nagrany materiał muzyczny, który jednak nie ukazał się wtedy na płycie. Światło dzienne ujrzał dopiero po latach, wydany na CD na przełomie 1997/1998 (jako kompilacja pt.: Fantasy), potwierdzając twórcze aspiracje i duże możliwości grupy.
Na początku lat 90. XX wieku, Peter Dunton już z innymi muzykami pod firmą T2, próbował tworzyć podobną muzykę. Wydał nawet kolejno trzy płyty: Secondo Bite w 1992 r., Waiting For The Band w 1993 r. i On The Front Line w 1994 r., ale bez większego powodzenia.
Tym samym ziściła się sentencja - nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Niestety!

Offline

#4 2020-01-10 10:18:05

Jacek Andrzej z Krakowa
Użytkownik
Dołączył: 2019-02-20
Liczba postów: 22
WindowsFirefox 72.0

Odp: Płyty zapomniane...

W noc poprzedzającą Sylwestra w Budach Lucieńskich rozmawialiśmy w kilka osób o starym Forum i informacjach, które wraz z nim przepadły. Rozmowa zeszła m.in. nt. muzyki rockowej lat 60.-70. ubiegłego wieku w krajach zwanych wtedy umownie "demoludami". Szczególnie w Czechosłowacji i na Węgrzech. Zahaczyłem wtedy o temat kultowej w Rumunii grupy PHOENIX. Dzisiaj, dla zainteresowanych, trochę więcej obiecanych informacji, na jej temat.
W 1962 r. w zachodniej Rumunii w mieście Timisoara, Nicolae Covaci wraz z kolegą organizują amatorski, szkolny zespół muzyczny Sfintii (Święci). Grają okazjonalnie utwory The Beatles, The Rolling Stones, The Animals i wszystko co wtedy modne, a nieosiągalne dla miejscowych słuchaczy. W krótkim czasie dostają zakaz działalności pod tą nazwą, ponieważ według ówczesnych władz propagują w ten sposób religię i zabobon oraz postawy i treści obce narodowo-komunistycznej ideologii. Represyjna władza dopuszcza natomiast muzykę, ale w formie ludowej, propagującej rodzimy folklor. W takiej sytuacji, w krótkim czasie skład zespołu rozszerza się do kwintetu i następuje zmiana nazwy na Phoenix właśnie. Zmienia się również ich podejście do muzyki, w kompozycjach pojawiają się tematy ludowe, czerpane z folkloru bałkańskiego. Pod koniec lat 60. udaje się grupie zarejestrować pierwsze nagrania. Zespół przez władze traktowany jest, po trosze, jako tzw. "wentyl", ale nie spełnia do końca takich założeń. Dostaje zakaz koncertowania. Potem powtarzać się to będzie wielokrotnie, i wielokrotnie zakaz będzie cofany pod naciskiem ogromnej popularności zespołu. Pierwszą pełnowymiarową płytę, lp. pt.: Cei ce ne-au dat nume, uda im się nagrać w 1972 roku. Gatunkowo plasują się nią w szeroko pojętym rocku progresywnym z dużymi wpływami folku i muzyki dawnej. Obok instrumentarium typowo rockowego, stosują w swojej muzyce mnóstwo instrumentów ludowych (do nagrań zapraszając często gości), co podbija oryginalne brzmienie materiału. Wyróżniają się znakomicie zharmonizowanymi głosami i biegłością instrumentalną (trochę gorzej z produkcją, ale wiadomo jak to wtedy wyglądało w komunie). Współpracują także na stałe z dwoma popularnymi w kraju poetami, dostarczającymi im ambitne teksty, oparte na tematach mitologicznych, historycznych i ludowo-narodowych, zamkniętych w fabuły (tzw. płyty koncepcyjne). Mało kto spodziewał się wtedy, że w Rumunii Ceaucescu, może zaistnieć coś takiego! W roku następnym wystąpują m.in. w Polsce, na Festiwalu w Sopocie. W 1974 r. nagrywają lp. pt.: Mugur de fluier, a w 1975 r. podwójny lp. pt.: Cantafabule (czasami występuje pod błędną nazwą Cantofabule, bo pomylili się w drukarni na okładce analoga!). Przez wielu, to ostatnie dzieło uważne jest za ich opus magnum. Nie wiem czy słusznie, bo każda z tych płyt jest fantastyczna, oryginalna i warta osobnego poznania. Gorzej z ich dostępnością na CD. Pierwsza wydana była w Polsce (ze zmienioną okładką!), przed laty przez małe, ale prężne Wydawnictwo 21 z Legionowa pod Warszawą. Zresztą to samo, które m.in. wydało Skaldów: Krywań - out of Poland i Cisza krzyczy - Leningrad 1972. Druga w 2013 r. przez trochę "szemrane" wydawnictwo Eastern Time z Mediolanu we Włoszech. To samo, które wydało (podobno, bez praw autorskich) m.in. CD węgierskiej Omegi pt.: Live in Germany 1975 (w 2014 r.). Trzecia w 2007 r. przez wydawnictwo Second Harvest z New Jersey w USA.
W roku następnym leader grupy, artysta malarz i muzyk (kompozytor i gitarzysta) Nicolae Covaci, ożenił się z Holenderką i uzyskał możliwość emigracji na Zachód. Po ostatnim z koncertów w Rumunii zorganizował spektakularną ucieczkę reszty członków grupy do Niemiec w pudłach głośników Marshalla (!). Tam nagrali jeszcze płytę pod trochę zmienioną nazwą - Transylvania Phoenix i się rozstali. W 1990 r., po upadku komunizmu Nicolae Covaci powrócił do Rumunii i reaktywował zespół w zmienionym składzie. Funkcjonują i nagrywają do dzisiaj, ciesząc się kultową pozycją na tamtejszym rynku muzycznym. Co ciekawe, od 1993 r. w ich składzie znajduje się Polak - Dzidek Marcinkiewicz, grający na instrumentach klawiszowych, legniczanin, mieszkający obecnie w Niemczech. Na swoim koncie maję obecnie 15 pełnowymiarowych wydawnictw, ale szczególną pozycję w dyskografii zajmują trzy pierwsze tytuły. Warto je poznać!

Offline

Użytkowników czytających ten temat: 0, gości: 1
[Bot] ClaudeBot

Stopka

Forum oparte na FluxBB

Darmowe Forum
polskiserwergame - hydegiv- - templeoftruth - mcdragon - no-rules